W końcu wiosna idzie, a nie jedzie...

Tydzień temu stwierdziłam, że wiosna idzie.
Byłam o tym tak bardzo przekonana, że poczyniłam przygotowania do sezonu.
Akumulator został zabrany z piwnicy, i podładowany dla pewności.
Kluczyki zdjęte z haka a odpowiednie śrubki znalezione.



Ferdynand nie powitał mnie od razu swoim mruczeniem. O nie. Pokrztusił się trochę, postękał i udawał, że śpi. Ale ja uparcie mu tłumaczyłam,że pora się obudzić. Parę ruchów pokrętłem PRI i...długo oczekiwany dźwięk napełnił garaż.

I oboje przekonani o tym, że już warto, że już trzeba, pojechaliśmy obwieścić światu: wiosna idzie!
Dokładnie w momencie odjazdu zaczęło padać...nie, żeby od razu ulewa ale wystarczająca mżawka, żeby radości trochę odebrać. Z deszczem jak jest, każdy wie-chwila moment i może się skończyć lub zamienić się w rwący potok. Pozostawał wypad do pobliskiego lasu.




W sumie trochę wody się przydało, bo wilgoć w garażu wyhodowała nowe formy życia na kufrze i plastikach. A tak, łatwiej się potem szmatką tego wszystkiego pozbyć.

Smutno i buro, ale jednak z wiosną w powietrzu. Z nadzieją, że człowiek lada moment będzie mógł jeździć to tu, to tam.

Wszystko tydzień temu. Czyli tuż przed uderzeniem mrozów i ponownego śniegu.
No, ale nie ma tego złego. Moto odpalone i wiadomo, że działa.
Można więc spokojnie usiąść w fotelu i z powrotem wrócić do planowania ;)

Zimy nie przepędzisz.
Wiosny nie pośpieszysz.
Po prostu się z tym pogódź :)



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Gdy złapiesz kapcia...

Część 5

Obserwatorzy