Na grzyby.

Kocham, uwielbiam i się zachwycam.
Choć wciąż nie rozumiem w jaki sposób, tak prosta i wydawałoby się - nudna czynność - może sprawiać tyle przyjemności. Wpływa pozytywnie na zdrowie (ruch, skłony, odpoczynek oczu) i odpręża (dużo zieleni i dużo radości, gdy koszyk zaczyna się zapełniać).




Wzmacnia więzi rodzinne.
Bo przecież rodzi się rywalizacja, kto zbierze więcej lub kto znalazł większe.
Poza tym trzeba je obrać, ususzyć lub umarynować. Podczas wspólnych rozmów o wszystkim i o niczym. Zachwycając się nad każdym kształtnym grzybkiem, zdrową nogą i błyszczącym kapeluszem.



Pielęgnuje znajomości.
Bo, gdy las okaże się urodzajny, coś wypada zrobić z nadmiarem. Słoiczek suszu dla cioci, a słoiczek marynaty dla kuzyna. Karton świeżych maślaków dla teściowej (nie, nie muchomorów), a panierowana kania dla sąsiadki.



Zwyczaj, który choć nadal istnieje, nie jest taki jak kiedyś.
Poroztrącane kijem kapelusze, porzucone puszki po piwsku, rozkrojone grzyby, choć ich jedyną winą było lekkie nadgryzienie przez ślimaka. Zryte runo leśne przez cwanych przyjezdnych.
Na szczęście są miejsca znane tylko mi, do których nikt się nie zapuszcza.
A gdyby jednak - psem poszczuję :P


Żart oczywiście.
Rudy to pies kochający wszystkich. A mimo to, podczas spaceru napotkany grzybiarz podniósł swój kij i uderzył psa po karku. Merdającego ogonem, zainteresowanego po prostu nową osobą.
Komentować to jakoś? Bo jedyne co mi przychodzi na myśl, to oddanie owemu panu z nawiązką.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Gdy złapiesz kapcia...

Część 5

Obserwatorzy