Część 1, Polska-Ukraina

Obaw, jakie pojawiały mi się w głowie od momentu rzucenia hasła "jedziemy do Gruzji" nie zliczę...Ale jest to naturalna kolej rzeczy...mniejsze i większe przeszkody, które mają pomóc odpowiedzieć na pytanie "czy naprawdę Ci zależy"?



Jedne z trudności dotyczyły wiz rosyjskich. Jaką trasę podać (no bo przecież o Krymie ani waż się wspominać), a także odrobina zamieszania związana z miejscem zamieszkania-tym rzeczywistym, i tym na papierku jednego z nas...no ale improwizacja to nasze drugie imię, więc w końcowym efekcie wszystko się udało (siedzieliśmy jak na szpilkach, czekając na werdykt i informację z biura podróży...a potem było już tylko wielkie UFFF).
Przy okazji warto wiedzieć, że od jakiegoś czasu rosyjska wiza turystyczna może być wyłącznie jednokrotna, doszły też specjalne opłaty konsularne...


w noc przed wyjazdem wpatrywałam się w nasze paszporty, wciąż nie wierząc...TO JUŻ JUTRO...

Wyjazd zaplanowaliśmy na 3.08.2014 r. Z Polski ruszaliśmy w trzy osoby, czwarta z nas, miała do nas dolecieć za 2 tygodnie. Jeszcze tylko parę poprawek, sprawdzanie stateczności bagażu, zdanie sobie sprawy z niedomiaru pajączków i linek do mocowania, ostatnie uściski i w drogę...


W niedalekiej odległości od granicy łapie nas deszcz, ale sprytnie przeczekujemy go na przystanku. Humory mamy wyśmienite ;)


Kiedy przekraczamy granicę, postanawiamy zatrzymać się na odpoczynek. Jeszcze nie przywykliśmy do jazdy...a raczej nasze 4 litery, przed którymi ciężkie 4 tygodnie...


Być może w tym miejscu wypadałoby też przedstawić rumaki naszego wyjazdu, tak więc:

 bmw r100gs, budzące zdziwienie niezależnie od kraju, i liczne zapytania czy to aby nie dniepr

 DR-ka, z do tej pory nierozszyfrowanym znaczeniem dopisku "dual sport"...

Podziwiając współczesną architekturę krajobrazu, powoli zaczynamy rozglądać się za noclegiem. Ale niespiesznie-mamy czas, czas nie goni nas...



Wreszcie zapadamy w przysłowiowe krzaki. Kolację wchłaniamy pędem, w innym przypadku sami staniemy się kolacją dla komarów, które gdy tylko zwiedziały się o świeżej krwi, zleciały się zewsząd. Żadne areozole nie pomagały-być może dla komarów byliśmy deską ostatniego ratunku i ich "być albo nie być". Gdyby nie bzyczący przyjaciele, zapewne więcej czasu poświęcilibyśmy na studiowanie uroku naszego miejsca. Był to niewątpliwie punkt spotkań lokalnej młodzieży, najlepszych imprez i romantycznych uniesień...


Tej nocy rozstawiamy tez po raz ostatni większy z namiotów. Bowiem już jutro na tej drodze...spadnie on z Dr-ki by stać się cennym znaleziskiem dla którejś z ukraińskich rodzin...do tej pory mocno trzymamy kciuki, aby rodzina wiedziała, jak ów namiot rozłożyć...



Po dość długim odcinku szutrów, docieramy do Poczajowa, gdzie już z dala widać jeden z okazalszych klasztorów-Ławrę Poczajowską. Taki ukraiński odpowiednik Jasnej Góry. Panowie idą na rekonesans (i po kwas oczywiście, który nie ma sobie równych) a ja siadam pod drzewkiem by chłonąć tutejszą codzienność.


Przyłącza się do mnie kulejący jegomość, którego nie sposób nie polubić. Upewniwszy się, że go nie przegonię, nie kopnę albo i nie przerobię na obiad, kładzie się obok, wiedząc, że wreszcie może liczyć na spokojny sen...


Zachęcona przez kompanów do zwiedzenia wnętrza Ławry, zabieram chustkę, żeby mnie przepuszczono. Niestety zapominam o bardzo ważnym elemencie, jakim jest spódnica...moje zwiedzanie kończy się więc przy bramie wejściowej. Perspektywa szukania odpowiedniego elementu garderoby na dnie kufrów, i zdejmowanie odzienia motocyklowego (żeby za 10 minut znów je przywdziać) skutkuje moim odwrotem, od tego miejsca.


Oczywiście zostawienie panów choćby na chwilę, zawsze kończy się tym, że pojawia się jakiś bajker. I tym razem nie mogło stać się inaczej. A że swój swego zawsze pozna (czyli wariat wariata), szybko znaleźli wspólny język.


Zajeżdżamy również do Krzemieńca, gdzie urodził się Juliusz Słowacki, co upamiętnia tablica, tuż przy grobie jego matki. Na cmentarz prowadzi kręta, brukowana droga, warto więc podpytać mieszkających tu ludzi, jak tam trafić.



Kolejny nocleg , choć wynaleziony już ciemną nocą, przypada nam do gustu. Woda jest, krzaki są, a komarów...jakoś nie bardzo...prawdopodobieństwo, że ktoś się na nas natrafi bardzo nikłe, więc zasypiamy snem spokojnym...
Dźwiękiem dość regularnie towarzyszącym nam w nocy, były pluśnięcia w Bugu. Adaś jednak załapał z nimi bliższy kontakt, kiedy to rano postanowił się wykąpać. Cokolwiek tam pływało, musnęło go ogonem po plecach. Ble!


Choć w pierwszych chwilach pobytu na Ukrainie, dziwiło nas tutejsze rozleniwienie na drogach, po jakimś czasie przywykliśmy. Ciekawe więc, czy to rozleniwienie przeszło z krów na ludzi czy z ludzi na krowy...żadnych trąbnieć, wymijania, czy nerwów. Przejdą, to przejdą, położą się...to my z nimi ;)


W Odessie jesteśmy późnym popołudniem. Miasto nas zachwyca-piękna zabudowa, czyściutko, uśmiechnięci ludzie. Zdecydowanie trzeba tam wrócić.



Za Odessą rozglądamy się za miejscem na rozstawienie namiotów, ale z dojściem do wody. Udaje nam się zajechać na skraj jakiejś mieściny, gdzie jedni się kąpią, drudzy grillują, a trzeci robią sobie sesje fotograficzne. Namiot się rozstawia, ja sprawdzam wodę (w końcu coś trzeba robić :P) a Michał zaczyna marzyć o piwie...a ponieważ życzenia lubią się spełniać, znikąd zagadują nas panowie na rowerach, skąd my co my, czy może nie chcielibyśmy spać u nich, w końcu "dziewczynie będzie zimno, szkoda jej". Grzecznie odmawiamy.


Zabierając się do kolacji, podjeżdża auto. Okazuje się, że zapoznani przed chwilą panowie wrócili do nas...z wałówką! Przyprawione sało, kiełbasa, ichni chleb, kwas, piwo...i jeszcze w trakcie rozmowy wychodzi, że kiedy my wyjeżdżaliśmy z Piotrkowa, jeden z nich, w tamtym kierunku dopiero zmierzał. Jaki ten świat mały...obowiązkowa wymiana kontaktów, bo kto wie, może kiedyś przyjdzie nam się spotkać, ale już na polskiej ziemi :)
Kilka rad na dalszą drogę (na Krymie cicho i spokojnie, bać się nie trzeba) i prowiant na śniadanie...no takiej gościnności to się nie spodziewaliśmy...


Rano pożywieni i ożywieni wczorajszym wieczorem, zwijamy się szybko.


No dobra, chłopaki się zwijają. Ja idę podziwiać morskie widoki. Rozbicie tutaj namiotu było jednym z lepszych wyborów tego wyjazdu.



Krymską granicę sygnalizuje nam sznur niekończących się tirów. Suniemy więc obok, rzucając im spojrzenia pełne współczucia.


Że przejście graniczne jest nowe (nie użyję przecież słowa "prowizoryczne"), widać od razu. Kolejka do busa, w którym siedzi strażnik z laptopem na kolanach. Okna budynków zamurowane. Ale stanowisko do wypełniania kwitów jest, to nic ,że w pełnym słońcu.


I choć każdy z nas wypełnił kwitków kilka, jak się potem okazało-i tak było ich za mało. Zapomnieli nam dać deklaracji przewozu rzeczy, bez której na rosyjskiej granicy chcieli nas cofnąć...sami jednak byli tak bardzo zdziwieni nowych dla nich przejściem granicznym (!) że jednak nas do Gruzji puścili...w każdym razie pamiętajcie-jeśli wam do wypełnienia deklaracji nie dadzą, to się nie cieszcie, tylko sami o nią poproście! Przykro byłoby zakończyć swoją podróż u stóp Kaukazu, z powodu braku jakiegoś świstka...


Ciekawi, jak to będzie dalej (i z głową pełną przedwyjazdowych lamentów naszych bliskich "nie pchajcie się do Krymu! po co wam to! omińcie, nie wiecie jak tam jest!"), jedziemy przed siebie.
Pierwszym smaczkiem (dosłownie, a może i w przenośni) jest "samsa" i kociołek gorącej herbaty. Jeszcze nie wiemy, że za 2 tygodnie, w temperaturze 35 stopni, szklanka gorącej herbaty będzie spełnieniem naszych marzeń...Czym jest samsa dowiadujemy się już po powrocie, dzięki internetom...i bijemy się w pierś-bo to mogło być dobre, a człowiek głupi, nie wiedział, nie kupił, nie spróbował.


Po drodze dołącza do nas na chwilę Krystian. Bluza, trampki, przekrzywiający się plecak na bagażniku i yamaha ybr 125. To tak, gdyby ktoś stwierdził, że nie może gdzieś jechać bo coś tam...Jeżeli się chce, to się po prostu jedzie. Reszta jest bez znaczenia. Wspólnie kierujemy się do kantoru. W okolicy są ponoć dwa, ale ten przy pomniku Dziaduszki (Stalina) ma lepszy kurs.




Noclegu znów szukamy po ciemku. Krzaki dość niskie, a podłoże nierówne, przeprowadzam więc chłopaków tak, żeby nie wjechali w jakiś zbyt stromy spad. Z drogi nas nie widać, widok na góry i morze jest. Na kolację krymskie wino i "krymskie figi"...które zaprawdę mają niepowtarzalny smak...
Co prawda gdzieś w pobliżu słychać jakieś hałasy i muzykę, no ale kim jesteśmy, żeby zabronić ludziom imprezowania. Zasypiamy w rytm muzyki dance...
Rankiem okazuje się, ze ów muzyka leciała...z cmentarza. Co kraj, to obyczaj, jak mawiają...



W drodze ku Kercz (bo taki plan na dziś), zjeżdżamy nad Morze Czarne, zanurzyć koło ( i siebie). Czasem jednak koło nie trzyma pionu a wtedy motocykl się przewraca...dobrego kompana podróży poznasz po tym, że albo Cię wyśmieje, albo zrobi zdjęcie. Ewentualnie potem pomoże Ci się podnieść :P



 Zajeżdżamy też nad morze Azowskie, gdzie ponawiamy rytuał, tym samym bijąc rekord ilości kąpieli w ciągu dnia.


Na plaży zamiast piasku...muszelki! Całe złoża muszelek. Niby fajnie, o ile nie wyszło to w trakcie spaceru na bosaka. Na szczęście krew się nie polała. A że dzika plaża, to i śmieci nie specjalnie dużo.


Na przeprawę promową docieramy w godziny szczytu. O cieniu możemy zapomnieć. O życzliwych strażnikach też. Wszyscy są puszczani, my nie. Zakupujemy bilety, które jak się później okaże, do niczego nie są nam potrzebne.
Po godzinie oczekiwania, wreszcie się nad nami litują. Kursy co 30 minut. Według napisu...rzeczywistość płata nam jednak figla...w naszej niedoli łączymy się z bajkerem z prawdziwego zdarzenia. Jest równie zdezorientowany co my.



Chwile spędzone na promie zaczynają się dłużyć. Część zwiedza pokład, część pstryka fotki mewom, a część podziwia ekipę, która jedzie na paradę motocyklową. Ma być na niej sam prezydent Putin. Ilość zjeżdżających maszyn daje nam ogólne pojęcie o rozmachu planowanej imprezy. Mijają 2 godziny odkąd wsiedliśmy na prom, a ten jak stał tak stoi. O ile my jesteśmy po prostu zdziwieni, o tyle pasażerowie się nie cackają. Zaczynają się ostre rozmowy z kapitanem. Zaczyna się bunt...po jakimś czasie z megafonu słychać komunikat "godzina odpłynięcia promu została przełożona na czas nieokreślony". Nasza wyobraźnia nas ponosi i tworzymy scenariusze kolejnych wydarzeń. Bawimy się świetnie (co zarejestrował filmik, ten jednak będzie wstawiony przy innej okazji), Rosjanie są oburzeni.


Po czterech godzinach czekania, snucia planów "co, jeśli" i rozmów o wszystkim, jak i niczym, docieramy do Rosji. Pora odpalić maszyny i zakończyć ten niezapomniany rejs...


 cdn.

Komentarze

  1. Po takiej wspaniałej fotorelacji jeszcze bardziej nabrałam chęci na odwiedzenie tego kraju, mamy w planach rodzinny wypad w najbliższe wakacje. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękne zdjęcia, a jeszcze piękniejsze maszyny! :D

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Gdy złapiesz kapcia...

Część 5

Obserwatorzy