Część 4

5 września
Budzimy się wcześnie-Ania chce nas zabrać na Krizevac, a z racji panujących upałów trzeba nam tam wejść i zejść do godziny 9.00. Choć słońca nie widać, duchota daje się we znaki od razu po opuszczeniu zamku. Czyżby miało...padać? O ile nam widoczne chmury wydają się dobrze znane, Ania nie wierzy-przez ostatnie dwa miesiące nie spadła ani kropla.





Podejście jest dość strome. Nasza kondycja jest daleka od ideału. W końcu jak spędza się pół dnia  w siodle, to wejście pod górkę dla organizmu może być wyzwaniem. Motywacji dodają starsze babcie i często schorowani ludzie, którzy mimo kul, pną się na sam szczyt...
A na szczycie łatwe rozeznanie, kto jest pielgrzymem, a kto turystą...Taras widokowy zachęca do refleksji i przemyśleń o tym, co było, co jest i o tym, co dopiero przed nami.



Dopiero z bliska widać, co żywioł zrobił z roślinnością...


Schodząc w dół co raz bardziej daje się odczuwać nadchodzącą zmianę pogody. Ponieważ dziś środa, w zamku czeka na nas postne śniadanie. Suchy chleb w ziołach podpiekany na oliwie. Wierzcie lub nie ale ja się najadłam na cały dzień. I taki zresztą był zamysł - do wieczora nie ma jedzenia :) Za to jest dużo innych rzeczy do zrobienia. Oczywiście miałyśmy dziś w planach dalszą trasę ale chmury okazały się brzemienne w deszcz...W zamian czeka nas Polska msza, świadectwa, nabożeństwa, adoracja...Już my wymodlimy się za pomyślność tej wyprawy.
Chwila odpoczynku przy mapie i zaraz będzie trzeba powrócić do problemu z biegami...


Idę do warsztatu, żeby doznać olśnienia. Niestety parę puknięć młotkiem w dźwigienkę niczego nie zmienia. Trzeba poradzić się fachowca. Pierwszy na myśl nasuwa mi się Patrick. W końcu przez ostatnie 20 lat zajmował się sprzedażą aut, a motocykle są jego konikiem. Spotykam po kolei każdego, tylko nie Patricka. Miki drapie się po głowie a George od razu idzie po poszukiwanego. Kiedy wracają, zaczyna się żywa dyskusja, co powinnam zrobić. Nie biorę w niej udziału, bo to ich dyskusja ;)
Panowie proponują telefon do polskiego dealera suzuki, kręcę jednak głową,że to nie ma sensu. Wydają się bardziej zmartwieni niż ja. Pytam więc o możliwość skontaktowania się z bratem przez skype. Nie minęło dziesięć sekund, a już próbowałam się logować. Kieruję tu wielkie podziękowanie dla google, które mnie chwilowo zablokowało, z racji dziwnej lokalizacji. Bo kto to słyszał, żeby ciągle być w Polsce i nagle żądać dostępu z jakiejś barbarzyńskiej Bośni ?
Brat pocieszony moim ciut spanikowanym głosem doradza użycie młotka. Delikatnie ale stanowczo...a-ha...
Patrick ostrzega mnie przed takim działaniem. "Źle skończysz, zobaczysz". Dziękuję mu serdecznie za chęć pomocy, ale przecież nie mogło się tam zadziać nic na tyle skomplikowanego,żeby nie dało się tego naprawić. Nadal ma w sobie coś z poprzedniego fachu i mechaniki woli się nie dotykać.
Z niebyt pewną miną wracam do garażu. Główkując nad kątem przyłożenia, wita się ze mną tutejszy robotnik (zamek ciągle jest jeszcze w budowie). Pyta o maszyny i podróż, więc wspominam o małym kłopocie. O dziwo ów człowiek zamiast pokiwać głową i odejść, zaczyna się przyglądać dźwigni.
"Powiem chłopakom, po pracy któryś przyjdzie i naprawi". Nie wiem, na ile brać to na serio i czy w ogóle to rozwiązanie...Przystaję jednak na to.
W międzyczasie do zamkowej jadalni wpada grupka turystów z Irlandii, myśląc,że to restauracja...
Siadają i czekają, co kuchnia poda. Nie bardzo wiadomo, jak się zachować, Nancy i George, jak gdyby nigdy nic noszą tace i napoje...i szepczą nam po cichu "Play your role" chichocząc przy tym cicho :)


Przed 18.00 zaczynamy ładować się w samochody, które zawiozą nas (wszystkich mieszkańców zamku) na wieczorną adorację w samym sercu Medjugorje. Zanim jednak ustali się kto z kim jedzie, podchodzi do mnie człowiek spotkany w warsztacie. "Naprawione. Wystarczyło zająć się śrubką". Nie wierzę w to co słyszę. Tak po prostu i już? Nie wiadomo, kto jest bardziej zdziwiony ja czy Patrick...
To tylko kolejny argument świadczący o niezwykłości tego miejsca...nie ma go na mapie ani gps-ie. Trójkąt Bermudzki, z którego nikt nigdy nie wyjechał o czasie...Josh miał w planach Albanię autostopem jakieś 3 tygodnie temu, ale trafił tutaj. Ania miała być miesiąc, a kończy się już drugi. Maria miała wracać w sierpniu a siedzi do października. My chciałyśmy wrócić dzisiaj...i sami wiecie co z tego wyszło ;)

6 września
Z rana miała być msza, ale jakoś nie bardzo nam się udało wstać...w zamian za skuchę poszłyśmy spytać czy możemy pomóc w śniadaniu. Nancy się ucieszyła - jasne,że możecie, w jedzeniu! I jak tu z takimi ludźmi rozmawiać?
Chcemy wyjechać o 10.00, stąd po przepysznym śniadaniu (trzeba było zrobić zdjęcie!) zaczynamy się pakować, zapełniać notesy nowymi kontaktami no i rzecz jasna wyprowadzać maszyny. O ile lekki Ferdek dał się wyprowadzić mimo ciasnych korytarzy, Trampek nie bardzo chciał opuszczać tak dobrą miejscówkę.


Znowu rampa. Świętuje szczęśliwy zjazd z Patrickiem, Asię asekuruje jeszcze George.


Asia dołącza, możemy więc zacząć zdjęcia zbiorowe...



Ostatnie pożegnania i uściski, pamiątkowe zdjęcia na motocyklach...no Panowie, takie dziewczyny to tylko w Medjugorje ;)


Aż wreszcie przyszedł czas na błogosławieństwo i poświęcenie maszyn. Takiej pamiątki próżno szukać sypiając po hotelach ;)


Cały ceremoniał pożegnalny zajął nam ponad godzinę...Trudno było się żegnać z tak wspaniałymi ludźmi. Z drugiej strony tyle otuchy w sercu, dawno się nie czuło. Pytamy o ostatnie wskazówki dojazdu na Mostar i wyjeżdżamy.
Każdy podróżnik wie, że o ile wjechać to wielkiego miasta to nie problem, to wyjechać z niego już gorzej...
Dość szybko musiałyśmy się w Mostarze zatrzymać i zastanowić się, którędy dalej. Wpatrując się w różne warianty trasy mija nas skuterzysta, który zatrzymuje się dalej. Patrzy nas nas, a my na mapę. Kiedy obracamy ją po raz kolejny w dłoniach, gość decyduje się podjechać. Po angielsku on nie bardzo, ale jego żona tak, więc mamy za nim jechać do ich sklepu. Motocyklowego zresztą! I to jest ten urok mapy, której gps nie posiada. Widać ją z dala, dzięki czemu pomocni ludzie sami się garną :) 


Żona bardzo przyjazna, ale z angielskim ciężko, więc trasę najpierw omawia z mężem po bośniacku. Jak się okazuje, język na tyle podobny,że nawiązujemy porozumienie. Żeby się upewnić, że nie wprowadzają nas w błąd, dzwonią skonsultować się ze znajomym.


Akurat kończył mi się smar do łańcucha, więc korzystając z okazji, niejako w podzięce zakupuje bośniacki specyfik. Oby posłużył...Zakup zachęca właściciela do odeskortowania nas na drogę wyjazdową. 


Na odjezdne dostaję kartkę z nazwami miejscowości, na które mamy się kierować. Droga idzie nam gładko. Z górki, pod górkę, w ewo i w prawo aż tu widzę,że Asi brak w lusterku. Zatrzymuję się w nadziei, że może robi zdjęcia. Przejeżdżający kierowca macha mi, pokazując drogę z tyłu. Oho, jednak coś się musiało stać.
Wracam i nie bardzo wiem, co zaraz zobaczę. Na szczęście Asia stoi na poboczu. Okazuje się,że...zabrakło paliwa. A 3 kilometry wcześniej była stacja, na której stwierdziłyśmy, że jeszcze nie trzeba. Jednak trzeba.
Sia jest w rozterce. Zatrzymywać ludzi, wracać, ściągnąć ode mnie, choć i tak nie ma czym? Na machania kierowcy odpowiadają...tym samym, machając przyjaźnie. Butelka w ręku niczego nie zmienia. Trzeba wracać. Ale wcześniej trzeba zawrócić...Trampek stoi pod górkę, Asia ledwo dotyka palcami ziemi, a zza zakrętu, co chwila wyjeżdża jakieś auto. Po dość żmudnym wykręcaniu tyłem w dół, udaje się jej zająć pozycję do powrotu. Połowa drogi jest z górki, więc jakoś na luzie się stoczy. 


Toczę się za Asią, żeby była lepiej widoczna. Kiedy górka się kończy, kończy się i siła. Jadę więc na stację.
Niestety tutaj bośniacki już takim prostym językiem nie jest. Sprzedawca ni w ząb nie kuma, że potrzebne mi dodatkowe paliwo nalane w butelkę. Zanim zrozumiał cel mojej zabawy w kalambury, mija sporo czasu. Wracam więc raptem 2 km , żeby wspomóc żarłoczną hondę. O ile motocykl widać, Asi nie bardzo. Dreptanie tak ją wykończyła, że zaległa na trawie obok. Na szczęście dla obojga znalazł się ratunek-Trampek łyknął łapczywie benzyny, a Asia wchłonęła nektarynkę z zapasów, jakie dostałyśmy na zamku. 
Dodatkowej energii dostarczają też widoki.


Chciałoby się powiedzieć, że taka sielanka aż do granicy. I w sumie to prawda. Gwoździem programu dnia dzisiejszego były krowy, które choć grzecznie stały na poboczu, postanowiły wejść na naszą drogę...cudem nie pod koła.

cdn.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Gdy złapiesz kapcia...

Część 1, Polska-Ukraina

Obserwatorzy